Pobudka o godzinie 5 rano, nie to nie pożar, to wyjazd na lotnisko. Czasami, gdy się chcę oszczędzić na biletach, trzeba nacierpieć się wczesnym wstawaniem lub kilkoma przesiadkami. Na lotnisko dotarliśmy bez przeszkód, idealnie na czas. Gdy dochodziliśmy do "bramy," od której odlatywał nasz samolot, właśnie zaczynała się odprawa. Po 4 godzinach lotu dotarliśmy do Denver. Po odebraniu bagażu na zewnątrz czekał już na nas autobus który miał nas zawieźć po odbiór samochodu. W wypożyczalni zamiast Forda Explorer'a dostaliśmy Jeep'a Laredo 4X4, spory samochód z napędem na 4 koła jak nazwa wskazuje. Okazało to się bardzo przydatne w jeździe po górach. Pierwsze kroki w Denver postawiliśmy w ulubionej restauracji każdego z nas- "Fridays", ponieważ linie lotnicze w USA nie serwują już darmowych posiłków na lotach krajowych. Potem udaliśmy się na zakupy i w kierunku gór. Pierwszą różnicę którą zauważyliśmy to zły stan nawierzchni dróg, co jest pewnie związane z surową zimą w Colorado. Po drodze zmieniła się radykalnie pogoda i zaczął siąpić deszczyk. Pierwszą miejscowością w której się zatrzymaliśmy była Vail, znana wioska narciarska. Miejscowość bardzo zadbana, z deptakiem obsadzonym przeróżnymi kwiatami, na zboczach gór widoczne stoki i wyciągi narciarskie. Znalezienie wolnego pokoju w hotelu, ze względu na to że był to weekend i z ponieważ odbywał się tam festiwal tańca, graniczyło z cudem a jeśli już jakiś był to ceny zaczynały się w okolicach 100 dolarów. Ponieważ zbliżała się godzina szósta i chcieliśmy znaleść nocleg przed zachodem słońca, zaczeliśmy zatrzymywać się na kempingach w nadzieji że będzie gdzieś wolne miejsce. Gdy wszędzie mówiono nam że nie ma wolnych miejsc postanowiliśmy popytać się w hotelach lecz wszędzie wisiały tabliczki "No Vacancy." My jeździliśmy po hotelach i kempingach a tata siedział na internecie i telefonie w domu, w poszukiwaniu wolnych miejsc noclegowych. Około godziny 7:30 dostaliśmy "cynk" od taty że koło miejscowości Glenwood Springs, do której właśnie dojeżdzaliśmy, znajduje się kemping z wolnymi miejscami. Tak więc gdy dojechaliśmy rzeczywiście dostaliśmy nasz "tent site." Po kilku minutach nasz namiot był rozbity, a my próbowaliśmy rozpalić ognisko z drewna zakupionego u właściciela. Ponieważ drewno było świeże i mokre, ognisko było lipne, więc udaliśmy się do snu ,aby mieć dużo siły na następny dzień.